top of page
Szukaj

"Opowiadanie Dziadunia o cudownych eliksirach"

  • Zdjęcie autora: Stowarzyszenie EKA
    Stowarzyszenie EKA
  • 12 sty 2019
  • 5 minut(y) czytania

– A gdzie pan Kulawy, Dziaduniu? A gdzie jest pan Janek? - dopytywały się dzieciątka, rozsiadając się wygodnie w cieniu krzewu przekwitłego bzu.

– Pana Kulawego i pana Janka dzisiaj zmogło. Obaj napili się czarodziejskiego eliksiru niewiadomego pochodzenia i teraz orbitują w stanie całkowitej katalepsji – Dziadunio wyciągnął z kieszeni spodni złamanego papierosa i odrzucił go z niesmakiem – czarodziejskie napoje bywają zwodnicze i niebezpieczne, drogie dzieci. Znam nawet jedną opowieść na ten temat, której pewnie jeszcze nie słyszeliście. A o swoich niezwykłych przygodach i metafizycznych doznaniach, pan Janek i pan Kulawy, złożą relacje zapewne chętnie jutro sami.

– Opowiedz nam! Opowiedz, czcigodny Dziaduniu! Porusz nasze młode serduszka zacnym morałem i słowami uzdrawiającej mądrości - ozwały się błagalne głosy malców.

– Ano – Dziadunio przymknął oczy – było to w czasach renesansu karolińskiego, kiedy w Królestwie Franków, w dalekim Akwizgranie, pracowici mnisi, wywaliwszy z wysiłku jęzory, toczyli w zaciszu skryptoriów piękną majuskułę i układali ją w słowa, a potem w zdania, tworząc zbiory praw, ewangeliarze oraz bogato iluminowane donosy. Państwo rozkwitało, przywołując, zniekształcone germańskim barbarzyństwem, echo Imperium Romanum. Wszyscy uczyli się czytać i pisać, a niektórzy nawet nauczyli. Władca zaś, w imię świętej wiary, wycinał bądź wysiedlał plemiona lub najpierw wysiedlał a potem wycinał, serdecznie żałując, że nie ma więcej kombinacji. W ten sposób przybliżał się niechybny dzień odrodzenia świętego Cesarstwa na Zachodzie. Na Wschodzie, szczęśliwie oddzielonym od państwa Karola, odpowiednio nieprzebytymi puszczami, rozlewiskami cuchnących rzek i bagnami, rozciągała się kraina dziczy słowiańskich plemion, posługujących się szeleszcząco śpiewnym językiem, nie potrafiących jeszcze nawet zabijać w imię Najwyższego. Opieszałość w cywilizacyjnym rozwoju, ludy te starały się nadrabiać stosując białą i czarną magią oraz odpowiednio wysokim przyrostem naturalnym, w słusznym przekonaniu, iż ilość musi kiedyś sama przejść w nową jakość.


ree

Tak więc, pośród gęstwiny puszczy , w samym jądrze chaszczy, jeszcze bardziej od innych, nieprzebytych, mieszkał w skromnej, dwupiętrowej chatce w stylu postmodernistycznym, mag potężny. Zwał się Bździmir i potrafił czarować, jak mało kto, czego dowodami, było jego liczne potomstwo z nieprawego łoża, a także sterty pozwów sądowych o zwrot wyłudzonych z banków kredytów. Czarodziej mieszkał kiedyś wśród ludzi, ale z niejasnych powodów po kilkudziesięciu latach pracy jako makler na giełdzie w Możajsku, postanowił zerwać

z dotychczasowym życiem i przenieść się na niewymuszoną emeryturę. Znalazł sobie uroczysko

w dolinie rzeki Prazdziry i tam żył spokojnie, odgrodziwszy się od reszty świata odpowiednio potężnymi zaklęciami oraz tabliczkami z napisami w rodzaju: TEREN PRYWATNY! WSTĘP WZBRONIONY! Na dobrowolnym wygnaniu, pędził pobożne życie poganina i samogon oraz uprawiał bezpieczny seks w postaci masturbacji. Nic mu do pełni szczęścia nie brakowało, ale po jakimś czasie okrutnie zatęsknił do ludzi. Cóż mu bowiem przyszło ze spokoju i ciszy, skoro owa jest grobową? Po co mu moc i wiedza, jeśli nie ma się z kim nimi się dzielić i nie ma komu podziwiać mistrza?

– Kicha! Pieprzyć takie zaflajdrane bytowanie! - zżymał się sławny mag, klnąc nad miską czarnego kawioru i zagarniał drewnianą łychą świeżą ikrę wprost do paszczy. Krzywił się przy tym, bo nie przepadał za kawiorem, ale ostatnio nic innego nie udawało mu się wyczarować.

– Do dupy z takim życiem – cisnął łyżką w kotkę, która zgrabnie uskoczyła, po czym poszedł usuwać tabliczki z granic swojego uroczyska.

Poszło łatwo, gorzej było ze zdjęciem zaklęć, albowiem zapomniał magicznych słów, a kartka, na której je zapisał gdzieś się zapodziała.

Na próżno przywoływał z pamięci mocarne wezwania i hasła w pradawnym języku magów. Zaklęcia ani drgnęły, doprowadzając czarodzieja do czarnej rozpaczy.

Rad nie rad, znalazłszy się w więzieniu, które sam sobie stworzył i zaczął zabawiać się po staremu

– eliksirami. Brał łodygi najprzeróżniejszych ziół, bagiennych chwastów, nawet mchy oraz porosty

i uczonymi sposobami destylował cuchnące płyny o różnej barwie, ale niemal zawsze odznaczające się dużą zawartością alkoholu etylowego. Razu jednego, upiwszy się przyjemnie nalewką z łopianu, coś tam pomylił albo pomieszał, dodał nie tego żabiego skrzeku co trzeba i na dobitkę zdrzemnął się w pracowni, kiedy wężownice pracowicie skraplały tajemniczy destylat.


Masz ci los – stęknął mag – szlag trafił moją Pysię. Trzeba poszukać innego obiektu.

Obudziwszy się, doznał nieprzyjemnego uczucia, że znowu coś zawalił.

– Spaliłem chałupę – pomyślał półprzytomnie.

Ale nic takiego się nie stało, bowiem czarodziej znajdował się we własnej, nienaruszonej pracowni. Tymczasem do pękatej kolby utoczyło się już co niemiara podejrzanej, płynnej substancji.

– Co to jest? - jęknął, oglądając pod światło, mieniącą się zielonkawo - złotym odcieniem zawartość naczynia - co tu mi się porobiło?

Postanowił sprawdzić efekty twórczej improwizacji metodą empiryczną, ale nie był taki głupi, jak niektórzy wynalazcy, którzy przeprowadzają doświadczenia na sobie i dlatego jest tak ich mało.

Wybór padł na kocicę, dobierającą się do miski z kawiorem.

Opierała się, ale Bździmir był silniejszy.

– Za mamusię! Za tatusia! - mag wlał do rozwartego pyszczka stworzenia dwie całe łyżki eliksiru.

Napojona kotka straszliwie zamiauczała, wyprężyła się, prychnęła i dała nura do sieni, a stamtąd

na dwór, przepadając w okolicznych zaroślach.

– Masz ci los – stęknął mag – szlag trafił moją Pysię. Trzeba poszukać innego obiektu.

Zakręcił się i w niedługim czasie napoił nieznanym eliksirem cały swój żywy inwentarz, w postaci: psa Rudego, trzech świnek w chlewiku i osiołka Miecia. Karaluchom, na wszelki wypadek, dał święty spokój.

Reakcje były podobne: atak niebywałej furii, a następnie ciężki letarg.

– Trzeba poczekać – zawyrokował czarodziej i sam poszedł spać. Najpierw jednak starannie zamknął kolbę z podejrzanym eliksirem w zwyczajnej kasie pancernej zabezpieczonej tradycyjnym hasłem.

Słońce było już wysoko, kiedy się obudził.

Coś było nie w porządku.

Ale co?

Głosy.

Z dworu wyraźnie słychać było głośno toczoną rozmowę.

Jak stał, boso, w długiej, nocnej koszuli i w szlafmycy na głowie, wybiegł przed dom.

Na ganku prowadziło stało kilka dziwnie odzianych osób.

Nagle uświadomił sobie, że to jego własne szaty.

– Ale skąd do diaska ci ludzie? – myślał skołowany, kiedy nagle, doznał olśnienia.

W jego najlepszej koszuli w bławatki, prezentowała długie nogi, zgrabna szatynka o piwnych oczach. Zajęta była rozmową z krępym obywatelem o płomienistych włosach i wystających zębach.

– Pysia i Rudy – przemknęło przez czaszkę magowi.

Obok stał łysawy blondyn o wyblakłych oczach, w których było tyleż pewności siebie, co głupoty.


ree

Świnie rozpoznał bez trudu. Pijane, głośno rechotały pod kasztanowcem, głośno wycierały nosy

i wulgarnie klęły. Prym wiódł gruby parób o ordynarnej twarzy, obłapiający bezceremonialnie swoje tęgawe towarzyszki.

Na widok Bździmira wszyscy zamilkli i zwrócili na niego wzrok.

– Ooo! Tatuś – zaświergotała ironicznie Pysia – pojawił się nareszcie, jakby.

– My spadamy – warknął Rudy – tu nie ma życia, frajerze. Jak chcesz możesz iść z nami.

– Nigdzie nie pójdziecie. Przecież...Zaklęcie... - wykrztusił czarodziej.

– Bujaj się, pieprzony Florku – zabulgotał warchlak – my spierdalamy.

I poszli.

Zaklęcia na nich nie działały, bo w nie nie wierzyli.

Rozpełzli się więc po całej krainie i wymieszali z tubylczą ludnością. A że jurni byli, niemało ich potomków chodzi dzisiaj po świecie.

I tak już jest, że ministrem najczęściej bywa zwykły osioł, kundli nigdy nie brakuje, a czasami trafiają się kociaki z pazurami.

Dzieciątka otwarły usta ze zdumienia, patrząc jak Dziadunio w brawurowy sposób wypija wino do końca i ciska pustą butelką za siebie. Dostojny starzec otarł usta wierzchem dłoni, leciutko beknął

i poklepał się po brzuchu.

– Świń, jak dobrze wiecie, jest nadmiar. Popatrzcie tylko na mnie. Na szczęście to tylko sztucznie wywołany stan przejściowy, a nie wina przodków.

– A co z czarodziejem, Dziaduniu? Co z czarodziejem Bździmirem?

– Mag, oczywiście, wkrótce przypomniał sobie wszystkie zaklęcia, ale nie zdjął czaru z granic swojej posiadłości. Pojął bowiem, jaką straszliwą broń posiadł i pilnuje jej po dziś dzień. No bo co by się stało, gdyby do eliksiru dobrały się komary albo karaluchy?

Najważniejszy jest jednak morał, drogie dzieci. Pamiętajcie, żeby wasze zwierzątka zawsze należycie karmić. A kiedy zaczną gadać ludzkim głosem, natychmiast pędźcie do weterynarza. Chyba, że to Wigilia Bożego Narodzenia.



~ Michał W. Gajda

 
 
 

Komentarze


Post: Blog2_Post

Subscribe Form

Thanks for submitting!

©2019 by Stowarzyszenie EKA. Proudly created with Wix.com.

bottom of page