"Opowiadanie Dziadunia o Chowańcu"
- Stowarzyszenie EKA

- 6 sty 2019
- 4 minut(y) czytania
Dziadunio pogładził siwą brodę, budząc popłoch wśród wszy, podnieconych wysokich poziomem alkoholu we krwi żywiciela i spojrzał miłośnie na dziatwę, wyblakłymi od oglądania archiwalnych pornosów, oczami.
– Mało was dzisiaj, kochaniutcy – rzekł, wyjmując pomiętą paczkę papierosów z kieszeni – ale
i tak nie poczęstuję, bo do pierwszego jeszcze daleko, a prawie całą rentę regularnie wydaję
na wspieranie młodych talentów.
Dzieciątka niewinnie zachichotały i zapaliły swoje szlugi. Rzeczywiście, było ich dzisiaj tylko troje.
– Resztę przymknęli za ziele – oznajmił ryży chłopczyk, zaciągając się głęboko – i za amfę.
Chłopcy, przez chwilę delektowali się w milczeniu, a nad ich głowami, sępy śpiewały radosną pieśń późnej wiosny. Wokół, pośród malowniczych hałd azbestowego gruzu, uwijały się gorliwie motyle – bielinki kapustniki oraz motylice wątrobowe, barwiące czerwiec niepowtarzalnymi odcieniami kolorowych skrzydełek oraz nienasyconych odwłoków.
– Tak, tak – rzekł Dziadunio po dłuższej chwili – oto przykład słusznej kary za popełnione grzechy. Ale i ja znam opowieść z zamierzchłych czasów, odnoszącą się do zawiłych problemów grzechu. Jest to zacna legenda.
– Opowiedz! Opowiedz nam dziaduniu! – ozwały się natarczywe, dziecięce głosy.
– Jeśli tak bardzo chcecie – starzec pokraśniał z zadowolenia, że może przekazać starodawne mądrości, chciwej wiedzy latorośli, bujnie rozkwitającej pośród rodzimych blokowisk
i w zaciszu ojczystych melin - to posłuchajcie.

W pradawnych czasach, kiedy borsuki, swoimi potężnymi lędźwiami ocierały się lubieżnie
o bierwiona, prostych, samoobsługowych szubienic, a ciećwierze miodopłynnie strzykały
z czarnych sutków do konwi, dojących je po północy czarownic i dyplomowanych szubrawców – w owej, nieodżałowanej epoce, mylnie nazywanej, w obliczu dzisiejszych czasów, mrocznym średniowieczem - żył siermiężnie, rycerz Alterus.
Bieda i niedostatek, jakich doznawał co dnia, były szeroko znane w okolicy. Nieszczęsny, dysponując nędzną ruiną donżonu, zarośniętymi ugorami i trzema wyludnionymi wsiami, odziedziczonymi po lekkomyślnych rodzicielach, namiętnych amatorów kosztownych wypraw na Jaćwingów oraz Patagończyków, stał się powszechnym pośmiewiskiem wśród okolicznych posesjonatów, a zwłaszcza, biskupów i opatów, którzy materiału do gwałtów, grabieży, mordów, zrównywania z ziemią, tudzież wywoływania panicznego strachu i paniki, mieli pod dostatkiem
we własnych dobrach, ewentualnie odnajdywali go u sąsiadów, chętnie rewanżujących się, w ramach ogólnie przyjętych norm, usankcjonowanych wielowiekową tradycją.
Niestety, rodzice Alterusa gustowali w egzotycznych i drożyźnianych eskapadach, co boleśnie odbijało się na rodowych finansach, stając się zarazem, przyczyną permanentnego niedostatku
ich jedynego syna , a jednocześnie, spadkobiercy. Alterus odziedziczył więc, ową żałosną schedę, otrzymawszy przy okazji, wór pergaminowych rachunków do zapłacenia, opatrzonych wielkimi, woskowymi pieczęciami margrabiów, biskupów, przeorów, sutenerów, pokątnych sprzedawców marzeń, nie licząc dokumentów opatrzonych ołowianymi pieczęciami z nakazami natychmiastowej zapłaty za dziesięć milionów lat zupełnego odpustu od mąk czyśćcowych.
Gdy skończyła się pierwsza jesień, odkąd został zupełnie sam, wziął ten wór pod pachę, zatargał na pierwsze piętro swojej zapyziałej siedziby, wciągnął za sobą drabinę i jął wypalać je w kominku, ogrzewając wychudłe z niedożywienia ciało.
A była to, nadzwyczajnie sroga zima pełnego średniowiecza, gdy mróz zatrzymywał wypowiedziane słowa w zmrożonym powietrzu, świstały skręcone biczyska wiatru, śnieg
z drobinami lodu, zawadiacko walił po łysinach pól, kaleczył skulone świerki w lesie i wściekle dobijał się do szczelnie zawartych dźwierzy.
Bowiem, kiedy weksle, paragony, faktury z nadzwyczajnie przedłużoną płatnością, kwity z pokątnych szulerni, miały się na ukończeniu w ogniu kominka, a przecież dopiero luty i mróz nie zelżał – wtedy Alterus, zziębnięty i potężnie zgłodniały, pomyślał o zaprzedaniu duszy diabłu.
Biedny rycerz, okutany w stary szlafrok po ojcu, dokładał do ognia kolejne, pisemne zobowiązania do zapłaty i popadał w rozpacz, tak czarną, jak jego niemyte od bitwy pod Hastings, nogi.
– Och! - Jęczał boleściwie – na cóż mi wykształcenie w najlepszych akademiach i akademikach, na cóż mi, zaprawa bitewna, na cóż mi kurewne brewerie z weneckimi ladacznicami, okupione bakteryjnym zapaleniem napletka i rzeżączką! Po co mi było wyrzekać się wygód za młodu
i hartować ciało na rżyskach, chędożąc krzepkie wieśniaczki, kiedy w dojrzałym wieku przyszło znosić upokorzenie biedy oraz upodlenie mizerii materialnej!
W takich chwilach, desperacko dokładał do ognia kolejny rachunek z jakiegoś burdelu
i ciężko wzdychał, błogosławiąc jednocześnie swojego patrona, świętego Perwersjusza, który ustrzegł go za młodu od zgubnych uciech małżeńskiego stanu, co było tym łatwiejsze, że pod, , jakże częstą nieobecność rodziców, młody Alterus oddawany był pod opiekę miejscowego kowala, zastępczo, każącemu mu dymać w miechy.
– Tak, tak, drogie dzieci – dziadunio prychnął pobielałymi od koki nozdrzami – straszne były to czasy – ale posłuchajcie dalej. Chcecie?
– Tak, kochany dziaduniu – ozwał się szczebiot dzieciąt – prosimy cię, gdyż twoje opowieści budzą czyste uczucia w naszych nieskalanych duszyczkach!
– Otóż, moje najmilejsze drozdy. Ani wam w głowinach nie jest w stanie się wykluć ponury obraz rozpaczy i upadku owych strasznych, feudalnych czasów.
Bowiem, kiedy weksle, paragony, faktury z nadzwyczajnie przedłużoną płatnością, kwity
z pokątnych szulerni, miały się na ukończeniu w ogniu kominka, a przecież dopiero luty i mróz nie zelżał – wtedy Alterus, zziębnięty i potężnie zgłodniały, pomyślał o zaprzedaniu duszy diabłu.
Straszna to myśl. Tylko człek w skrajnej rozpaczy chwyta się takowej pomocy, korzystając
z szatańskich szponów.
Ale i z tym było niełatwo.
Stare baby, czarownice – zwane heksami, dawno popalono, sprytniejsze porobiły doktoraty
z psychologii społecznej i z politologii, więc ani ich ruszyć. A tylko wiedźmy miały dostęp
do pewnych, czarcich adresów.
– Otóż i bieda - myślał Alterus smętnie spoglądając na dogasający kominek i siarczyście splunął w niebieskawy płomień, leniwie pełgający po dogorywającym stosie papierzysk.
I wtedy nagle buchnął siarczysty ogień, samą piekielną smolistością. Zagorzało jasnym płomieniem, aż pod powałę. Zajechało piekielnym swądem, liberalizmem, kopciem i dziegciem.
Z kominka wyskoczył pokurcz, mały ale obrotny. Istny diabełek – z rogami, jak się patrzy,
z ogonem, nieco usmolonym, z pyskiem krzywym, ale figlarnym, pełnym słowiańskiej urody.
Tak oto, Alterus stworzył sobie Chowańca, czyli domowego biesa.
Z piekłem był, ów czart, na bakier, lubił wypić, dobrze zjeść i za ziemskimi dziewuchami się rozglądał.
Z Alterusem dogadał się od razu.
Odtąd, nędzny donżon naszego nieudacznego rycerza zawsze tętnił wesołością, częstymi lusztykami, rozkosznymi biesiadami, korowodami i muzyką. Balowały weń piękne panie, srebrzyły się radosne głosy i rozbrzmiewały upojne pieśni. Nigdy już nie zbrakło jadła, napoju, ani drewna
na opał.

Zapytacie mnie, młodzi: a gdzie tu morał o grzechu i karze?
Otóż, grzechem jest nie splunąć czasem na własne życie i nie stworzyć sobie domowego czarta.
Takiego, co to siedzi za kołnierzem i rozwesela nas w paskudne, jesienne wieczory.
A sam siebie karze ten, który nie wyhodował własnego diabełka.
Na anielski orszak zawsze przecież przyjdzie kolej.
Dziadunio pomacał się po kieszeni. Portfel był na swoim miejscu.
– Idziemy, dziatwo? - Zapytał.
~ Michał W. Gajda




Komentarze